Moje posty

środa, 2 grudnia 2009

KOMU POTRZEBNE SĄ WOJNY?

Witam serdecznie


Zainspirowany postem Palestrina2005 ((http://moherykontrauklad.salon24.pl/141827,barackowi-obamie-powiedzmy-nie) chciałbym niejako zmodyfikować i rozszerzyć swoją do niego odpowiedź w formie odrębnej notki.


Zgadzam się z podstawową konkluzją wynikającą z w/w artykułu: My jako Polska jak już tam weszliśmy, ze względów sojuszniczych wobec NATO, winniśmy w dalszym ciągu być obecni w Afganistanie natomiast bezcelowym jest zwiększanie liczebności tam naszych wojsk na prośbę (perswazję?) Prezydenta B.H. Obamy. I również zgadzam się z autorem, że: " Amerykanie powinni więc skoncentrować się na rozwalaniu Al. Kaidy w USA i Europie, odcięciu jej od źródeł finansowania, polowaniu na „grube ryby”, walce PRowej z nienawiścią islamską wobec USA i Europy, zapobieganiu ewentualnemu przejęciu przez terrorystów broni masowego rażenia". 


Niemniej jednak zastanawiam się czy taka zmiana strategii (taktyki?) przez USA jest możliwa i przez nią pożądana oraz jak wagowo istotnie dużo do powiedzenia ma w tym względzie polski rząd. Sądzę, że raczej nic w tym względzie się nie zmieni i Polska posłusznie spełni żądania B.H. Obamy i pośle więcej naszych żołnierzy do Afganistanu a USA dalej będą intensyfikować działania na tym terenie. Dlaczego? Bo tak naprawdę ta wojna jak i inne wojny prowadzone obecnie przez lub z inspiracji USA nie ma przecież na celu wprowadzenia demokracji i przeciwdziałanie terroryzmowi a jedynie podtrzymanie oraz zintensyfikowanie poczucia zagrożenia terroryzmem. Cele są proste a zarazem poprzez swój hipokrytyczny wydźwięk straszne: WŁADZA i PIENIĄDZE - uzyskanie, zwiększenie lub utrzymanie stanu ich posiadania.  


Jest to niemal truizm, ale jakże często celowo pomijany w naszej świadomości a także również celowo z niej skutecznie (poprzez PR i publicity) wypierany przez elity polityczno-gospodarczo-społeczne.  Bo przecież akceptacja wojny musi wynikać z ducha jej humanitarnej celowości. Społeczeństwo musi mieć jasno nakreślony cel wynikający z idei budowy demokratycznego dobrobytu i wolności państw oraz jednostek. W imię właśnie takich idei politycy i elity mogą zdobyć obecnie poparcie pospólstwa dla przecież tragicznych i krwawych w swej istocie działań wojennych. I tak w rzeczywistości jest. Wojna w imię demokracji i humanitaryzmu oświecenia zabija tworząc niestety jednocześnie wrogość oraz fanatyzm prowadzące w sumie do jej eskalacji. Czyż tak naprawdę nie o to chodzi i to w sumie we wszystkich obecnie trwających konfliktach zbrojnych? 


Zauważmy (ograniczając się do wojen na Bliskim Wschodzie), że z historii tych wojen inicjowanych przez wielkie mocarstwa w stylu USA czy wcześniej ZSRR możemy wyciągnąć jeden oczywisty wniosek: żadna z nich nie przyczyniła się w jakikolwiek sposób do budowy zachodniej (lub tzw. socjalistycznej wcześniej) demokracji w państwach będących ich areną. Pochłonęła za to zawsze wiele ofiar w postaci zwykłych żołnierzy walczących w imię wydumanych idei popartych równie zwykłą chęcią zarobku.


I nawet gdybyśmy odrzucili wymienione przeze mnie trywialne cele wojen w postaci władzy i pieniędzy, które powodują iż:

- występowanie wojen i konfliktów zbrojnych  jest dla mocarstwowych wojskowych oraz koncernów reprezentujących globalny przemysł wojskowy gwarantem ich istnienia i takowoż niezbędności tegoż istnienia a w konsekwencji wzbogacania,

- tworzenie i implikowanie antagonizmów narodowościowych, państwowych, religijnych czy systemowych prowadzące do powstania lub utrzymywania wojen jest potrzebne „wielkim demokratycznym politykom” do przejęcia lub utrzymania władzy, 

i w dobrej wierze przyjęli fakt cywilizacyjnej i humanitarnej niezbędności tych wojen, to i tak nigdy one nie zmienią kształtu cywilizacji islamskiej!


NAJWAŻNIEJSZYM JEST ZROZUMIENIE FAKTU, IŻ ZACHODNIA TRADYCJA DEMOKRACJI I JEJ ROZUMIENIE JEST I BĘDZIE ZAWSZE OBCE TRADYCJI I KULTURZE KRAJÓW BLISKIEGO WSCHODU!  


I w tym sensie każdy tam zainicjowany konflikt zbrojny jest z góry skazany na niepowodzenie realizacji górnolotnych celów wypowiadanych przez złotoustych przywódców oraz ich klakierów. Tą odmienność kształtowaną przez tysiące lat widzą wszyscy, którzy w jakikolwiek sposób interesują się ta problematyką. Widzą ją też np. żołnierze wracający z misji i półotwarcie sami mówią, że te wojny są bezsensowne (znam wielu takich, dla których jest to tylko źródło dochodu). Ewenementem jest oczywiście państwo Izrael, które zostało na tych ziemiach sztucznie stworzone na wzór demokracji zachodniej cywilizacji (ale to zupełnie inna inszość). 


Tak więc, gdyby celem inicjowania owych konfliktów nie była tylko władza i pieniądze, nasze - w sensie naszej cywilizacji - działania winny koncentrować się na jej ochronie a nie z góry skazanym na niepowodzenie niszczeniu lub też "ucywilizowywaniu" świata islamskiego. Stąd też moja naiwna akceptacja takowych działań na polu wskazanym przez Palestrina2005, czyli rozbiciu wojskowym i ekonomicznym AlKaidy, wyeliminowaniu jednie jej przywódców, działaniach propagandowych niwelujących nienawiść islamską wobec USA i Europy (not a bene wynikającą nieraz głównie z samych agresywnych działań tych ostatnich) czy też ochronie przepływu broni masowego rażenia. 


Niestety. Owe wojny i konflikty zbrojne to znów trywialnie walka o wpływy, władzę i pieniądze. Tak było i w przypadku Bush'ów (gdzie stworzono sztucznie zagrożenia iracką bronią masowego rażenia i wszechobecnym terroryzmem, co pozwalało utrzymać im władzę), tak jest w przypadku B.H. Obamy (kontynuującego i intensyfikującego politykę poprzedników, który wobec trudności gospodarczych stawia znów na wojnę w Afganistanie jako motor swojej przyszłej propagandy wyborczej) , ale też i takie były przyczyny niedawnego ataku i masakry Izraelczyków na Palestyńczykach przed wyborami w Izraelu (w jej wyniku prawica izraelska wygrała owe wybory).


W przyszłości może się nawet okazać, że nawet argument w postaci kontrreakcji wojskowej na Afganistan za ataki na WTC może być jałowym, płytkim i fałszywym jak owa broń masowego rażenia w Iraku.  Kto wie skoro niektórzy renomowani i znaczący naukowcy oraz politycy skłaniają się do uznania 11 września jako "organicznej pracy wewnętrznej USA"? Jestem daleki od spiskowej teorii dziejów, ale niektóre ich argumenty są doprawdy przekonywujące (chociażby wcześniejsze powiadomienia w newsach o zamachu na jeden z budynków, który w momencie tej informacji stał jeszcze dumnie w najlepsze lub specyficzny sposób zawalenia budynków przypominający operację ich wyburzania). 


Niemniej już teraz widać, że wojna w Afganistanie jest posunięciem jałowym pod względem skuteczności. Nawet jest wprost przeciwnie: wyrosło już nowe pokolenie talibów, które rośnie w siłę a skuteczność wojskowa działań militarnych USA i jej sojuszników sukcesywnie się obniża. I, wobec pamiętnej historii inwazji ZSRR na Afganistan i jej ostatecznej porażce, twierdzę, że żadne zwiększanie kontyngentów i realizowanie nowych operacji wojskowych owej skuteczności relatywnie nie zwiększy. Będzie tylko więcej ofiar, więcej propagandy zagrożenia terrozryzmem, więcej kasy w budżetach firm zbrojeniowych, więcej...


Symptomatyczna jest tutaj postawa B.H.Obamy. Ten sztuczny twór, wykreowany przez "zarządczy dwór" władający USA od bardzo dawna, jest niczym wprowadzony na rynek nowy PR-owy produkt, którego segmentem docelowym (targetem) byli czarnoskórzy mieszkańcy USA i kobiety. Więc marketingowo akcja się powiodła: skłoniła (a nawet wzbudziła po raz pierwszy impuls do zakupu w postaci głosowania) do oddania głosów na Obamę i jego zwycięstwo wyborcze. Natomiast polityka USA była i pozostanie w swoich pryncypiach taka sama jaką dotychczas znamy. Nagroda Nobla dla Obamy to nic innego jak budowanie sztucznego wizerunku Obamy jako polityka pokojowego. Stała się (ta nagroda) tym samym własną parodią i zdezawuowała się chyba ostatecznie. Wojna jest potrzebna USA jak deszcz na pustyni. A jej sukcesy, wobec porażki gospodarczej, mogą być jedyną skuteczną bronią w czasie wyborów. Nie demonizując znaczenia wspomnę na marginesie tylko fakt, że Obama nie jest de facto Murzynem, ale Mulatem i po matce prawowitym Żydem wykształconym w renomowanych uczelniach USA. Jest zatem członkiem elity rządzącej w USA i daleki od zwykłych Czarnych i nie tylko Amerykanów. Jest mistrzem nowomowy i PR-u jak nasz D. Tusk. Być może nadeszły czasy, że już "Mężowie Stanu" nie będą przywódcami a tylko kolorowe opakowania puste w środku. Niestety i to m.in. głosami nas samych (doskonale dających się manipulować).


Reasumując. Dla interesów Polski i Polaków winno być obecnie minimalizowanie naszego udziału w Afganistanie do poziomu niezbędnego dla zapewnienia zobowiązań sojuszniczych wobec NATO a celem bardzo bliskim ostatecznie wycofanie się z tej bezsensownej wojny. Prezydent Obama i USA mają nas w głębokim „poważaniu” i dostrzegają jedynie wtedy, kiedy jesteśmy potrzebni dla wzrostu ich politycznej pozycji. Nie nauczyliśmy się tego przez ostatnie 20 lat? Niestety poziom naszych przywódców było (i jest) daleki od wymienionej już kategorii„Mężów Stanu” i chyba to pojęcie bezpowrotnie umarło we współczesnym, globalnym świecie. Dwóch Panów od skutecznego PR-u i publicity już się spotkało, pół godziny pogadało i uzgodniło zwiększenie naszego kontyngentu. Ciekawe, jak się czuł nasz D. Tusk w sytuacji gdy jest potrzebny tylko dla zapewnienia części bytu politycznego  B.H. Obamy, ale chyba dobrze, bo przecież zawsze w przyszłości będzie mógł liczyć na jakiś osobisty rewanż. A Polska? No cóż na "polskość" jest jedyna recepta: śmiech (bardziej elegancko: ironiczny uśmiech)....

Pozdrawiam


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze nie są przeze mnie cenzurowane ani wycinane za wyjątkiem tych, które zawierają wulgaryzmy oraz bezpośrednie niemerytoryczne ataki ad presonam.